sobota, 4 maja 2013

Szwedzi versus Amerykanie, czyli Millennium miśkowym okiem

Na początek muszę podkreślić, że moje opinie na temat filmów (wszystkie, jakie się pojawią, a że jestem kinomaniakiem, to zapewne będzie ich sporo) będą zdradzały mniej lub bardziej szczegóły fabuły. Dlatego też, jeśli ktoś nie oglądał a chce i nie lubi, kiedy mu się zdradza "co będzie", to niech właśnie teraz sobie idzie ;)

Tak więc...


[SPOILER ALERT]

O trylogii Larssona było głośno kilka lat temu. Książek nie czytałam. Jakoś nie miałam okazji, a teraz nie mam czasu ("Pieśń lodu i ognia" czeka i czeka). Dużo łatwiej było mi obejrzeć film, a nawet dwa. Nie traktuję tego jako substytutu, po prostu miałam chęć na dobry kryminał i, korzystając z okazji, że nie ma Rodziciela, który zaczyna mi na ogół chrapać po jakichś 20 minutach, puściłam sobie "The girl with the dragon tattoo".

Opinie, które znalazłam pod filmem ("po przeczytaniu książek, polecam najpierw szwedzką wersję, o wiele lepsza", "Rooney Mara nie dorównuje Noomi Rapace w roli Salander", "jeśli chodzi o Milennium to polecam tylko szwedzki film" itede), skłoniły mnie do obejrzenia "Mężczyzn, którzy nienawidzą kobiet". 

Co mnie zdziwiło, oglądając, to fakt, że się nie nudziłam. Znałam główny wątek, znałam zakończenie, a mimo wszystko oglądałam z zainteresowaniem. Chyba dlatego, że te filmy, chociaż na podstawie jednej powieści, bardzo się od siebie różnią. Pierwsza sprawa to klimat. Nie znam książki, więc nie mam pojęcia, który bardziej oddaje jej nastrój, dlatego wezmę na logikę. Mamy tu do czynienia ze skrajną, przerażającą patologią. Ojciec gwałci córkę (i, wg wersji amerykańskiej, syna), morduje kobiety. Synek, po jego śmierci, dziedziczy hobby. Połowa Vangerów to antysemici i faszyści. Jedynym w miarę normalnym członkiem rodziny wydaje się być Henrik. "W miarę", bo też ma swoją małą obsesję - w końcu od czterdziestu lat szuka mordercy swojej bratanicy. Całość iście sielankowa. Jak przedstawili to twórcy obu filmów? Może zacznę od bohaterów, w tym głównej postaci całej historii.

Lisbeth Salander. Gdzie nie spojrzę, dostrzegam komentarze, że Rooney Mara nie dorównuje w tej roli Noomi Rapace, że Szwedka jest dużo lepsza. Zastanówmy się, czy aby na pewno? Noomi ma ładniejszą buzię. Na pewno budzi więcej sympatii, przyjemniej się ją ogląda. Sporo w tej materii robią jej oczy, bo są dużo cieplejsze niż Amerykanki. Czy to czyni ją lepszą, czyli lepiej wykreowaną, bardziej realistyczną Lisbeth? Moim zdaniem nie. Bohaterka grana przez obie aktorki jest dzieckiem ostrej patologii. Wszechobecna czerń, tatuaże, kolczyki, przygodny seks, także z kobietami, podejrzewana o ćpanie (może ćpała?)... Zostaje zmuszona do obciągania panu kuratorowi. Co robi później? Płacze? Ma traumę? Nie. Laska bierze do plecaka kamerę i idzie do palanta po następną wypłatę. Zostaje zgwałcona. I co? Paralizator, kij w dupę i maszynka do dziarania. Przechodzi do porządku dziennego. Nie spływa to po niej jak po kaczce, ona to zwyczajnie od siebie odrzuca - razem z cząstką siebie, co sprawia, że się w sobie coraz bardziej zamyka. Lisbeth nie jest tylko skrzywdzoną dziewczynką, ma cechy psychopatki. Taka osoba nie jest sympatyczna, jest dziwna, niepokojąca, nie pokazuje emocji. Wszystko chowa w sobie. Oglądając "Dziewczynę z tatuażem" dostawałam dreszczy za każdym razem, gdy Mara pojawiała się na ekranie. Na początku ten gwałt, zaraz potem zemsta, a następnie to "ujeżdżanie" Blomkvista, kompletnie bez uczuć, emocji. Nie widać po niej smutku, strachu, radości. Kompletnie nic. Z miejsca wrzuciłabym ją do jednego wora z gościem z "Pachnidła", Dolarhyde'em z "Czerwonego smoka" i Dexterem Morganem. Od razu. To jest typ bohatera, który przyprawia mnie o sraczkę. Pod koniec "The girl...", kiedy Blomkvist słyszy w wiadomościach, że Wennerstrom popełnił samobójstwo, ja, podobnie jak Craig (sądząc po minie), pomyślałam, że Salander go zabiła. Cała sytuacja pozostawia pewne niedomówienie, co jest bardzo intrygujące. Szwecka wersja nie pozostawia takiego wrażenia. Lisbeth w wykonaniu Noomi Rapace jest delikatniejsza, bardziej "normalna", stabilna, ma nawet kumpla, ale to kłóci się z całokształtem - dziewczyna w wieku 11 czy 12 lat spaliła żywcem swojego ojca, heloł! Chociaż Szwedkę przyjemniej się ogląda i ja osobiście nie lubię siedzieć obsrana przy filmie, amerykańska Lisbeth Salander bije szwedzką na głowę.

Mikael Blomkvist. Tu, mimo całej mojej sympatii do Craiga, lepszą postać stworzył Nyqvist. Mikael jest dziennikarzem, śledczym, ale wciąż dziennikarzem. Nie policjantem, agentem FBI czy MI6. A Craig zgrywa twardziela, wchodzi do mieszkania Lisbeth i wygania jej "koleżankę", ogólnie się panoszy, rządzi, wydaje rozkazy. Jednym słowem: dominuje. Jak to Bond. Nyqvist nie potrzebuje wprowadzania postaci córki, by uznano go za sympatycznego, czułego gościa. On jest "miły" i bez tego. Boi się, kiedy ma się bać. Idzie do nieznanej sobie dziewczyny i zachowuje się normalnie. Jest grzeczny, uśmiecha się, stara się pozyskać sympatię. I tym właśnie kupuje przyjaźń Lisbeth. Po szwedzkim Blomkviście widać, że lubi swoją asystentkę i mimo, że z nią sypia, traktuje ją trochę jak córkę. Rodzi się między nimi głębsza relacja. Biorąc pod uwagę przeżycia dziewczyny, taka sytuacja jest całkiem wiarygodna - kiepski tatuś za młodu zastąpiony przez dobrego tatę trochę później. Dobra, zaczęłam tworzyć psychologiczne dyrdymały, dość! Craig sprawia wrażenie, jakby traktował Lisbeth użytkowo (chociaż to ona go "używała" trochę), nie widać z jego strony tej sympatii i ciepła, które dostrzegam u Nyqvista. No Szwed jest po prostu fajniejszy, no. I tak chyba być powinno.

Martin Vanger. Zwyrol jakich mało. Albo i niemało, sądząc po statystykach. Tatuś go skrzywił niewątpliwie, chociaż musiał być podatny (vide jego siostra, która jakoś nie mordowała). Zarówno Peter Haber, jak i Stellan Skarsgard odtworzyli tę postać bardzo dobrze. Jednak biorąc pod uwagę końcowe sceny, w moich oczach statuetkę psychopaty roku minimalnie wygrałby amerykański Martin. Może dlatego, że bardzo lubię Stellana i jestem zwyczajnie nieobiektywna. Chociaż, w sumie, w ogóle nie jestem obiektywna, bo to w końcu moja opinia o tym filmie ;)

Jeśli chodzi o całokształt, to szwedzki film ogląda się przyjemniej. Cała ta patologia zaserwowana jest w bardziej przystępny sposób, co jest i zaletą, i wadą. Wadą, bo przez to "przygładzenie" obraz trochę traci na realności. Z drugiej strony mamy wersję amerykańską, ze wszystkimi tymi paskudztwami wywalonymi na wierzch. Niby powinno być to plusem, ale trochę razi. Całość epatuje seksem w wydaniu, którego bardzo nie lubię. Poza tym Amerykanie mają tendencję do wprowadzania tak zwanych (przeze mnie) "postaci z dupy". Przykładem jest córka Blomkvista. Pojawia się chyba w celu pokazania, że Craig jest czułym i kochającym ojcem. Zabieg średnio udany, bo wcale go nie ocieplił. Jeśli zamierzenie twórców było inne, to nie mam pojęcia, jakie. Moim zdaniem ta postać jest zbędna, co zresztą pokazali Szwedzi.

Gdybym miała wskazać, która ekranizacja jest lepsza, nie potrafiłabym, bo obie są bardzo dobre. Jeśli natomiast ktoś spytałby mnie, do której wersji bym wróciła, odpowiedziałabym: do żadnej. W obu brakuje mi jednego, bardzo istotnego elementu. Kryminału. Niby są morderstwa, seryjne nawet, niby jest śledztwo... ba! jest napięcie podczas seansu! Ale nie jest związane z tajemnicą. Twórcy skupiają się na postaciach Blomkvista i Salander (przy czym Amerykanie wybitnie skupiają się na tej ostatniej), natomiast prawie nie ma zbrodni. Ciekawy motyw: cytaty z Biblii, kobiety mordowane według pewnego schematu, ale tak naprawdę filmy prawie nic nam o tym nie mówią. Do głowy przychodzą mi inne twory, w których jest motyw morderstw z religią w tle, jak "Imię róży", "Siedem" czy "Mesjasz". Przy nich wątek kryminalny obu ekranizacji "Millennium" wypada blado. A właściwie to nie wypada, bo go nie ma. Jedyny punkt, który mnie rozczarował. Może w książce jest tego więcej? (napisała złakniona seryjnych morderstw dziewczynka ;D)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz